Sunday 30 January 2011

Hong Kong, 12 listopada

Piątek. Dzień w którym poznaliśmy nową definicję pojęcia "park miejski" oraz "na wzgórzach jest chłodniej o kilka stopni i wieje". Ale po kolei...
Znów przemierzamy kilometry po mieście.
Gustownie i w ogóle...
Bo co my wiemy o stopach...
Centrum. W drodze do parku.
I park. Miejski. Taki za free. Ma stawy, wodospady, opisane drzewa, ogród botaniczny z trzema strefami klimatycznymi, ptaszarnię... I oczywiście żółwie. Za wypuszczenie takiego do stawu grozi bodajże 2500$ kary i 14 dni więzienia. Nie wolno ich też karmić. ;)
Ponieważ woda w stawie ma w porywach do 0,4 metra głębokości (informują o tym liczne tabliczki) są i koła ratunkowe. Z miejsca, w którym zrobiłam to zdjęcie miałam w zasięgu wzroku ich OSIEM.
Park bez wodospadu się nie liczy.
Wodospad należy odpowiednio wyeksponować. Bo po co jakiś w ogóle robić, skoro nie można go obejrzeć od tyłu?
A to kwintesencja Hong Kongu. Piękna drewniana kładka wiodąca do ogrodu botanicznego w miejskim parku, kubeł, koło, tabliczki z informacjami: o głębokości wody w sadzawce pod nami - 0,4 m (ta po prawej) i o tym, że poręcz jest dezynfekowana 4 razy dziennie (po lewej).
Typowy miejski parczek, nie?
I jak w każdym normalnym parku - ogród botaniczny. Strefa sucha.
I strefa tropikalna (umiarkowana była nudna i nie robiłam tam zdjęć ;)).
Widok z parkowej wieży widokowej. Te łuki po prawej na dole to dach ptaszarni.
I parkowa ptaszarnia.
Staff w ptaszarni.
Jeden jedyny kościół jaki odwiedziliśmy. I co? Strażnik miejski w witrażu.
Staff jest wszędzie i od wszystkiego.
Tak, zadaniem tego pana jest mycie drogowskazów. Naszym ulubionym przedstawicielem staffu był pan, który w parku, w którym jadaliśmy śniadania, codziennie o 13tej zakładał wodery, brał siatkę i wyławiał liście z wody. Codziennie.
Nic nie śmierdziało. NIC.
Prawns (albo shrimps. Ale raczej prawns.)
Gdyby ten stragan był w Europie, nie kupiłabym tam nic. Między innymi dlatego, że nie dałabym rady podejść na tyle blisko, by to zrobić, bo tak by śmierdziało. A tam? Bez mrugnięcia okiem biorę wszystko.
To był bardzo pouczający posiłek - nigdy więcej nie zamówiliśmy kurczaka. Odkryliśmy bowiem, że nie mają tam w zwyczaju oddzielać mięsa od reszty. Po prostu z grubsza go patroszą, a potem tną siekierą. Ciężko było znaleźć ładne mięso pomiędzy skórą i chrząstkami. ;) Za to wołowina z orzeszkami i warzywa im jak zwykle wyszły. No i piwo. Z niewiadomej przyczyny można je były kupić tylko w zestawach. Trzy butelki 0,33l za 22$ (czyli za około 8zł z groszami).
Wnętrze knajpy - akurat ta była dość luksusowa jak na nasze standardy, ale jedną rzecz (poza świetnym jedzeniem) mieli wszędzie - plazmę na ścianie. Takie telewizory u nich wiszą naprawdę wszędzie. Jedną (malutką) miała nawet dziewczyna na stoisku z gazetami pod naszym hostelem.
Wejście do knajpy. W klatce siedzi gwarek. :)
A na koniec dnia - The Peak. Punkt obowiązkowy w Hong Kongu. Przyjechaliśmy ok 16tej i wytrwaliśmy do zmierzchu. Pomimo powalającego widoku, mam w pamięci tylko jedną rzecz - TO JAK TAM CHOLERNIE WIAŁO!!!

Saturday 29 January 2011

Hong Kong, 11 listopada


Czwartek.

Polska jeszcze spała, a myśmy objechali pół wyspy komunikacją miejską z peryskopem. Docelowo usiłowaliśmy dotrzeć do aqua parku, ale po drodze przytrafił nam się przystanek w Stanley. Takie ichnie Międzyzdroje, wyglądające jak wymuskana miejscowość z hiszpańskiego wybrzeża. Tę łódkę znalazła mi Meg, inaczej nie zrobiłabym tam ani jednego zdjęcia, na którym cokolwiek by mi się podobało. Na tym - parasolka rulez. ;)


Wspomniany peryskop na piętrze autobusu.


Przy okazji kolejki linowej wspominałam o feng shui, tutaj też muszę. Na zdjęciu jest hotel, który wyjściowo nie miał tej gustownej dziury. Ponieważ to Chińczycy, przedstawili jego projekt jakiemuś feng szujowcowi i co się okazało? Otóż okazało się, że architekci zupełnie nie pomyśleli o smoku, który mieszka za wzgórzem (widocznym przez dziurę) i któremu hotel bez dziury uniemożliwi dostanie się do morza! Skandal, nie? Zatem architekci usiedli do projektu raz jeszcze i zrobili mu przelotówkę. Proste i oczywiste.


W aqua parku były misie.


I firefoxy. (to też panda)


A oto jak fajnie można rozwinąć instytucję "karty miejskiej". Ich karta nazywa się Octopus i poza tym, że można dzięki niej korzystać z komunikacji miejskiej czy płacić w sklepach, można też pomóc misiom. Przyłożenie Octopusa ściągnie z niego 10$, które będą przeznaczone na naprawę, zniszczonego przez trzęsienie ziemi, schroniska dla pand. I znowu: proste, oczywiste i czemu u nas się tak nie da?


Ponieważ dzień bez wycieczki kolejką linową się nie liczy... W aqua parku też jedną mają. A ten kupon upoważniał do kupna za idiotycznie wysoka cenę zdjęcia, które zrobiono nam gdy do niej wsiadaliśmy. Po kilkuminutowej jeździe na górę zdjęcie było już wywołane i to w kilku formatach.


Kolejka w aqua parku - bo nie zmieścił im się na jednym wzgórzu.


Widok na Aberdeen. Wioskę rybacką, nie?


Część górna foczki.


I część dolna.


Zabójcze słońce. Było ciepło, ok 30 stopni. Miejscowi przyłazili w puchowych kurtkach i kozakach...


Żelkarium. Chcę takie.




I koniec dnia...