Sunday 23 January 2011

Hong Kong, 10 listopada

Środa.
Kolejny dzień, po którym, że tak eufemistycznie to ujmę - nogi mnie bolały. Pojechaliśmy na Lantau do Buddy. Budda jak to każdy pomnik. Duży, ładny i wyeksponowany. Największą radość sprawiła nam (no, przynajmniej mnie) droga kolejką linową. Dopłaciliśmy całe 15zł do normalnego biletu i jechaliśmy gondolą ze szklaną podłogą. Rewelacyjne!
Budda to piękny przykład tamtejszego podejścia do zabytków - postawili go w 1993, a świątynię u podnóża góry ciągle rozbudowują.
Turyści. ;)
Zabójcze słońce!
Świątynia. Nie wolno do niej wnosić mięsa i alkoholu. Jak to Meg słusznie zauważyła - szans na nirvanę nie mamy.
Szklana podłoga wagoniku kolejki z widokiem na ścieżkę dla masochistów. A poza tym Chińczycy są fajni: In keeping with feng shui traditions, Skyrail-ITM sold just 1,688 tickets for the maiden day's run on 18 September at HK$88 each, the numbers being considered lucky. (za wiki)
Wracamy... (te zacieki na wodzie to nie pływy ani nic takiego, to smugi na szybie ;))
25 minut i prawie 6 km frajdy. :)
Po Buddzie przyszedł czas na prawdziwą atrakcję. Idziemy szukać slumsu!
(i zaczynam małą przygodę z crossem)
Takim zdjęciem Meg przekonała mnie, że Hong Kong to doskonały pomysł. I oczywiście miała rację.
Znów poczułam się jak dziecko w fabryce cukierków.
I taki ichni Ursynów. Doliczyłam się 35 pięter.
A wieczorem... Knajpa z absolutnie najlepszym seafoodem w Hong Kongu. Jedyna, do której uznaliśmy, że warto iść drugi raz i dla ichniego squida  zarzucić ducha przygody, który zawsze nam towarzyszył, gdy przekraczaliśmy próg (czy w tym przypadku - krawężnik) nowej knajpy.

No comments: