Sunday 6 March 2011

Hong Kong, 15 listopada

Macau.
Wsiedliśmy rano na prom i bziuum! do Macau.

Każde miejsce jest dobre na świątynienkę.


A w ciemnych zaułkach typowo azjatycki chaosik.



Nie mam pojęcia co to był za sklep. Chyba ich apteka.


Tu też nie do końca wiem co sprzedawali.


Ani tu...


Tu wiem!


Wystarczyło wyjść z zaułków, a całą chińskość Macau zastępowała południowa Europa. Portugalia konkretnie.


Ale wolałam chińskość i tradycyjne: "Co jesz? Nie wiem, ale dobre."



Smażenie naszych przekąsek. Wolę nie wiedzieć czym było to coś, co wyglądało na jelito grube. Myśmy jedli te różności na patykach.




I kolejna świątynia.







Nie umiem wyjaśnić.




No nie było to najpiękniejsze miasto jakie widziałam.


A to był zdecydowanie jeden z brzydszych budynków, które widziałam. Jakieś tam kasyno. Architekta oraz kogoś, kto pozwolił na wybudowanie tego cuda powinno się skrzywdzić w nieodwracalny sposób.


Kościółek...


... któremu trochę ścian odpadło. Bodajże z winy pożaru.


I znów Portugalia.





Te czerwone płaty wglądały jak duże plastry salami. Niestety były słodką kiełbasą. Absolutne paskudztwo. Kubie smakowało z jakiegoś powodu.


I znów Chiny.



I typowo chińskie podejście do kwestii dobrego smaku.


Znów nie umiem powiedzieć co sfotografowałam.




Portugalia again.


Gdy powiedziałam do niego Mały, myślałam, że mi gardło przegryzie.

Dzieci radośnie wybiegły ze szkoły... A imię ich było legion. Serio.


I znów w świątyni.









To nie zoologiczny. To restauracja.


Znowu apteka?


A na koniec witryna restauracji. Omnomnom... :)

No comments: